Przedstawię się: jestem człowiekiem, który na własnej skórze przekonał się o prawdziwości powiedzenia: "uważaj na to, czego pragniesz, bo możesz to otrzymać!"
Nazywam się Aleksandra Wilk i jako mała dziewczynka marzyłam o dokonywaniu wielkich czynów. Tylko tyle :) Nie chciałam być sławna ani bogata (przynajmniej wtedy), chciałam być BOHATEREM. Wychowałam się na opowieściach rycerskich, historiach o wspaniałych bohaterach, mężnych, szczerych i silnych ludziach, i też chciałam być kimś takim. Chciałam ratować ludzi. Myślałam, jakie to musi być wspaniałe uczucie uratować komuś życie...
I wiecie co, niedawno sobie uświadomiłam, że mi się to marzenie spełniło! Tylko bynajmniej nie tak, jak bym to sobie mogła kiedykolwiek wyobrazić i niestety absolutnie nie tak, jak bym tego pragnęła!
A było to tak (i nadal jest):
Był listopad 2007 roku. W szpitalnej stołówce siedząc naprzeciwko ukochanego przeze mnie człowieka, dowiedziałam się, że ma on raka. Znasz to uczucie, że nagle dosłownie tracisz grunt pod stopami? Tak się czułam. Jakbym dostała obuchem w głowę. Wróciłam do domu i usiadłam do komputera. Wtedy jeszcze prawie nic nie wiedziałam o raku, oprócz tego, że to wysoce śmiertelna choroba. Szybko sprawdziłam, jak to dokładnie jest z rakiem mojego męża. Okazało się, że to czwarty stopień - najgorszy, nieoperacyjny... Prognozy bardzo słabe (dużo później dowiedziałam się, że lekarze dawali mu dwa, trzy tygodnie życia). Nie odeszłam od komputera. Wśród bardzo wielu rzeczy, których nie umiem, jest rezygnacja. Nie umiem się poddawać. To była pierwsza noc, którą spędziłam na szukaniu informacji o możliwościach walki z rakiem, konwencjonalnych i niekonwencjonalnych. Pierwsza z bardzo wielu nocy.
Mąż przeszedł chemioterapię, którą zdumieni lekarze podawali mu przez kolejne miesiące. Potem naświetlania. Wytrzymał wszystko z niezwykłą siłą i klasą. A obok stałam ja, również walcząca z jego rakiem. Walkę te wygrywamy do dziś.
Przekopałam się przez góry dostępnej wiedzy na ten temat w języku polskim i angielskim. Odsiewałam informacje wiarygodne od niesprawdzonych. Na studiach nauczyłam się między innymi tego, że na świecie jest tyle wiedzy prawdziwej, potwierdzonej doświadczalnie (najlepiej w badaniach nie tylko rzetelnych, ale i replikowanych), że nie warto tracić czasu na studiowanie niepotwierdzonych hipotez, chyba, że chce się je sprawdzić doświadczalnie. Mieliśmy taki żart na studiach, kiedy chcieliśmy zaznaczyć, że jakaś informacja jest niewiarygodna, mówiliśmy, że odkryli to amerykańscy naukowcy. Nie chodziło o to, że w Stanach prowadzi się nierzetelne badania, bo tak oczywiście nie jest, tylko o to, że w artykułach, w prasie, w Internecie, jeśli autor chce "przepchnąć" jakąś tezę, pisze: "Amerykańscy naukowcy stwierdzili, że..." i już wiadomo, że trzeba w to wierzyć jak w Biblię.
Taka pseudowiedza mnie nie interesuje. Starałam się zbierać tylko rzetelne informacje, analizowałam źródła, robiłam notatki i starałam się przełożyć tę wiedzę na praktykę życia codziennego. Nieskromnie mówiąc, wykonałam kawał solidnej roboty.
Mojemu mężowi uratowały życie trzy czynniki: jego własna siła wewnętrzna, lekarze i ich leczenie (dziękuję Wam za to!) oraz - ja i zmiany, które wprowadziłam do naszego życia. A od ponad roku bardzo znaczny udział w ratowaniu mu życia ma nasza córka :) Pojawienie się jej na świecie to jest prawdziwy cud, w który niewiele osób by uwierzyło.
Tak wygląda spełnione marzenie... Brrr. Aż się człowiek wzdryga wewnętrznie.
  |